środa, 28 lutego 2018

Przez Szkocję na skuśkę - cz. 1.

Pół roku zajęło mi zebranie się do napisania tego posta, ale jest. Planowana przez nas trasa do Przylądka Gniewu zamieniła się w trasę Doliną Totalnego Wkurwu oraz pokonywaniem Przełęczy Kryzysu w Związku. 

A było to tak:

Takie widoki po drodze! Braveheart pełną gębą!


10 września


Do Fort William, lokalnego węzła wszystkich łazików dojechaliśmy, Paweł, Maciej i ja w doskonałych humorach. Co prawda mój plecak dopakowany jedzeniem, wodą i namiotem ma zamiast planowanych 10 kilo - 17, ale co tam, jestem młoda, silna i dam radę. Jest pięknie, słońce pieści nasze twarze, lekka bryza smyra nas po policzkach, powietrze pachnie glonami i frytkami z octem. Przed zachodem udaje nam się lekko zdezelowanym malutkim promem dotrzeć na drugą stronę Loch Linhe i zrobić kilka kilometrów zanim zajdzie słońce. 




11 września


Rano. Wstaliśmy, ogarnęliśmy się, zrobiliśmy śniadanie. Pogoda jakaś taka niewyraźna, ale co tam, ahoj przygodo! Nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania! 

Południe. Idziemy doliną, od rana nie widzieliśmy słońca, ludzi ani ludzkich siedzib, za to spotkaliśmy stado krów, które wyglądały jakby chciały nam spuścić tęgi łomot. Z innych informacji o zwierzętach: szkockie muszki midgies tną jak pojebane, oraz mam kleszcza w dziwnym miejscu, nie trzeba było wczoraj sikać w wysokiej trawie. 

13:00. Dalej idziemy doliną, 17 kilo plecaka wbija mnie w gruntową drogę. Ku nam coś się zbliża. Tym czymś jest ściana deszczu. Przez "ściana" rozumiem dosłownie mur wody. Dolina jest długa, bardzo dokładnie widzimy jak ściana deszczu się przesuwa. Chłopaki nie tracą humoru, ja uśmiecham się trochę mniej szeroko. 

14:15. Idziemy w tym cholernym deszczu, najpierw przemokły mi wodoodporne buty, potem stopy w foliowych torebkach, potem spodnie, potem wszystko, jestem mokra do samych majtek, woda leje mi się z kaputra, mam wodę na twarzy, mam wodę w ustach jak otwieram je żeby miotać przekleństwa, to jest jakiś kurwa szkocki waterboarding. Mokre jest też absolutnie wszystko co mamy w plecakach. Ile waży 17 kilowy plecak nasiąknięty wodą? Kto mnie namówił do tej wycieczki? Kto zapewniał że spoko, da się zrobić tak, żeby plecak ważył tyle ile mogę unieść? 

16:35. Doszliśmy do końca doliny, teraz trzeba się wspiąć na przełęcz. Wspinamy się, ślizgając się w błocie. Powiedzieć, że jestem zła to nic nie powiedzieć, jestem wkurwiona do granic. Maciek mówi, że to woda płynąca z wierzchołka góry, na przełęczy wyżej będzie jej mniej. 

Wchodzimy na górę. 

Na górze jest więcej wody. 

Nie ma omijania kałuż, bo nie ma na czym stawać, żeby je omijać, cała łąka jest gigantycznym potokiem. Można czasem skakać po kamieniach, ale to nie ma sensu, bo i tak za chwilę wyląduje się po kolana w wodzie. Po drugiej stronie przełęczy, w dolinie, w deszczu majaczy gospodarstwo. Idę w deszczu i ryczę z wściekłości, bo jestem wkurzona, że się w ogóle na to zdecydowałam, jestem tak zła, że zasuwam jak mały traktor, wściekłość jest moim paliwem. Chłopaki są w dobrych humorach co wkurwia mnie jeszcze bardziej. 

18:25. Zeszliśmy w dół. Fajnie. Idziemy do farmy. Między nami a farmą jest strumyk. To znaczy kiedyś to był strumyk bo teraz to rwący whitewater przez który przerzucony jest mokry i wyślizgany pień. Paweł przerzuca plecaki, każde z nas pełznie po tym pniu przytulone do niego jak małpa (drzazga robi mi dziurę w spodniach na tyłku). W życiu tak się nie migdaliłam z pniem. W końcu się udaje. Docieramy do farmy, pukam do drzwi, otwiera gospodyni. Pytam czy wie kiedy odjeżdża pociąg do Fort William, bo widzi pani, jestem tu z takimi dwoma i to nasz ostatni dzień razem, bo ja dziękuję bardzo, wypisuję się z tego wyjazdu. Pani Szkotka mówi, że oh dear, ostatni pociąg odjeżdża za pół godziny i raczej na niego nie dotrę... Chyba że ona z mężem mnie podwiozą. Paweł zdążył tylko spytać gdzie się widzimy. Z pickupa krzyknęłam tylko, że w Warszawie i naprawdę to miałam na myśli.

20:30. W pickupie gospodyni został po mnie wielki mokry kleks. Nie chcieli w podziękowaniu czekolady TikiTaki. Jeśli to czytacie, drodzy gospodarze znad Callop River, to wiedzcie, że w tej chwili ciepło o Was myślę. W Fort William udało mi się znaleźć ostatnie miejsce w hostelu urządzonym w starej wiktoriańskiej willi. Siedzę więc w szkockim wiktoriańskim salonie, moje rzeczy suszą się w suszarni, piję gorącą czekoladę, grzeję nogi przy kominku i myślę sobie, że mogę te nogi nawet włożyć do ognia, chyba nigdy już nie będzie mi ciepło. 

Dzwoni telefon. To Maciek pyta, czy do Fort William kursują jeszcze pociągi i czy znalazłoby się miejsce w hostelu, bo tak się składa, że rozbili mokry namiot i siedzą w mokrych śpiworach próbując ogrzać się butlą gazową...