środa, 30 grudnia 2020

Być jak pan Robert Makłowicz


Po atrakcjach roku pańskiego 2020 widzę jakby wahanie przed publikowaniem daleko idących postanowień noworocznych, ale jeśli jest takie, które warto mieć, to jest to właśnie to: w 2021 będę jak pan Robert Makłowicz. 

Oczywiście przyczynkiem do tych rozważań jest wigilijny wywiad z panem Robertem Makłowiczem pod tyleż wspaniałym (bo rymowanym) co clickbaitowym tytułem "Wszystko co zarobiłem, przejadłem i przepiłem"

Pierwszym i zadeklarowanym makłowiczofilem, którego poznałam był mój współlokator Maciek, rocznik '95, który jak zazwyczaj wcinał ordynarną pizzę z pudełka w rytm polskiego rapu i nie przejawiał specjalnych cnót obywatelskich, tak przy pozbyciu się pana Roberta Makłowicza z TVP zwyczajnie się wkurwił i był gotowy protestować na Woronicza jak najwścieklejsze z julek na Żoliborzu. 

A potem jakoś ruszyło i pan Robert Makłowicz stał się najrozkoszniejszym bohaterem storiesów Make Life Harder, który czasem pływa na delfinach a czasem opowiada wyborne żarty o sowieckim przyrządzie do świecenia w dupie

Ze wszystkich ludzi na całym świecie pan Robert Makłowicz musi być chyba najlepszym sposobem na annus horibilis 2020 i cały ten absmak i paździerz, który się wydarzył - od populizmu przez antyszczepionkizm po antynaukowość, wsteczność, indolencję rządu, pandemię, anemię, katatonię i marazm. 

Sunie on bowiem godnie przez ocean paździerzu jak kontenerowiec z samym dobrem na pokładzie pod austrowęgierską banderą. O burty rozbijają się różne zapaści, kryzysy, 70 milionów złotych przejebane bez poniesienia konsekwencji, paski TVP, zapaść służby zdrowia i spalony Dąb Rzeczypospolitej, ale pana Roberta Makłowicza to nie wzrusza, pan Robert Makłowicz będzie jadł nożem i widelcem, kupował pomidorki na Starym Kleparzu i kochał Habsburgów, nawet jak wszyscy będziemy biegać po atomowym wastelandzie starając się uniknąć mutantów ludożerców.  

Przypomina mi ten stoicki sybarytyzm historię z piosenki, którą wszyscy znają a nikt nie wie o czym jest, czyli "Englishman in New York" Stinga. To tekst o Quentinie Crispie, brytyjskim pisarzu - geju i drag queen, który jak kontenerowiec z queerem i brokatem na pokładzie pod brytyjską banderą godnie sunął przez Amerykę która nie docenia ani taking tea, ani toasts done on one side, a przede wszystkim przeciwstawiania się chamstwu siłom i godnościom osobistom. 

Jest taki wiersz Andrzeja Kotańskiego, który ogromnie lubię i prawie że znam na pamieć i on też się wpisuje w makłowiczowe rozważania na Nowy Rok. (Polecam też "Wiersze o moim psychiatrze" tegoż autora):

Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy
bo to grzech
Bóg dał nam Paryż, Wenecję
architekturę secesyjną, zegarki
i zegary Art deco
dał nam poziomki
zamglone świty za oknem kawiarni
sklepy
dał nam Tomasza Manna oraz Prousta
a także wrzosowiska Irlandii
oraz wymyślił bilard i nastolatki
i tysiąc innych rzeczy
jak wodospady, Boską Komedię,
fajki, wiersze Rilkego,
ulice wysadzane plantami
na południu, amerykańskie
samochody z lat czterdziestych,
pióra Mont Blanc, przewodnik
po Grenadzie oraz
Koniaki Giny Whisky i Bordeaux
na pewno nie w tym celu
żebym siedział
przez osiem godzin dziennie
w pracy
jak jakiś chuj.

Taki jest więc plan na 2021.

Do obiadu wstawać od stołu z laptopem i siadać do stołu z obrusem, zamiast jak zwierzę jeść nad klawiaturą. Więcej kosmopolityzmu choć może nie monarchii. Masło trzymać w maselnicy a nie w pazłotku. Pielęgnować dobre tradycje. Mieć calvados na półce z trunkami. Więcej czytać z papieru a mniej z komputera, najlepiej Bobkowskiego, Hrabala i Kotańskiego. Ajde! 


PS. Zdjęcie z nagłówka to budapeszteńska New York Cafe - z gazetami na patykach i męską obsługą kelnerską. Wspaniałe miejsce. A co do julek to osobiście uważam, że trzeba przejąć  ten termin i nosić z dumą jak odznakę wzorowej obywatelki.