Picture: Tatiana Gerus CC BY-NC-SA 2.0
Dobra, trochę oszukuję, bo tak naprawdę to najpierw chciałam jechać do Szkocji, potem nadarzyła się okazja, a dopiero na końcu napisałam o tym tutaj.
Od pędraka jarało mnie wszystko co celtyckie. Nie wiem skąd to się wzięło, obwiniałabym Terry'ego Deary i jego "Ci koszmarni Celtowie", względnie wczesnonastoletnie zadurzenie w Bravehearcie. Konsekwencją mojej słabości do Celtów jest absolutny brak zahamowań jeśli chodzi o wystąpienia publiczne. Serio, nie mam oporów. A doszło do tego w ten sposób:
Będąc nastolatką, uprosiłam mamę, żeby wysłała mnie na zajęcia tańca irlandzkiego (który tylko tak się podstępnie nazywa, ale tak naprawdę jest też trochę tańcem szkockim). Dla tych, co nie wiedzą, to taki taniec w którym się dużo skacze na palcach i macha kończynami (głównie dolnymi). Biorąc pod uwagę ilość alkoholu przypadającą na statystycznego Irlandczyka, powiedziałabym, że nie jest to przypadek. Trenowałam więc jak koreańska gimnastyczka, uczyłam się do klasówek z jedną nogą na parapecie, żeby uzyskać optymalny do wymachów rozciąg w kroku, skakałam, biegałam na treningi dwa razy w tygodniu. Nie pamiętam innej fizycznej aktywności w którą bym się tak zaangażowała. (Oh wait, w zeszłą Wielkanoc przegrałam z moją siostrą wyścig po ostatnie czekoladowe jajko, dobra, powiedzmy, że taniec irlandzki był drugą najbardziej wyczerpującą aktywnością fizyczną w jaką się zaangażowałam). Zaangażowałam się do tego stopnia, że zapisałam się na zawody, tzw. Fèis. Ćwiczyłam jak psychopatka, a kiedy doszło do zawodów i miałam wejść na scenę, ustawiono mnie tuż przed orkiestrą, którą musiałabym staranować, żeby zrobić założone przez choreografię kroki w tył. Wykonałam pierwszych pięć kroków, po czym stanęłam i modliłam się, żeby nie poleciała mi łezka wstydu przez publicznością złożoną z tysiąca osób, kiedy moje koleżanki obok, na scenie, kończyły układ.
Po takim traumatycznym doświadczeniu zdałam sobie sprawę, że nigdy nie zrobię z siebie większego pajaca na scenie i że w sumie teraz zrobiłam, a żyję, ziemia się pode mną nie rozstąpiła, niebo nie zwaliło się na głowę, a Plotek nie wysmażył szyderczego artykułu. W efekcie scena i robienie rzeczy przed ludźmi nie robi na mnie większego wrażenia.
Jakoś nigdy nie było okazji, żeby się do Szkocji (lub Irlandii) wybrać, no, ale teraz jest. Jadę, i będzie to trauma.
Mój chłopak i jego kumpel mają świetny pomysł, polegający na przejściu części Szlaku Przylądka Gniewu. Założę się, że nazwa nie jest przypadkowa. W programie mamy jedenaście nocy pod namiotem, bez dostępu do siedzib ludzkich, ciepłej wody, bieżącej wody, sieci GSM, czy w ogóle czegokolwiek odlegle przypominającego cywilizację. Jedenaście nocy, Chryste Panie. Sprawdziłam te szlaki na Walking Highlands, okazało się, że do ich opisania oprócz standardowych czynników typu długość, czas, czy przewyższenia używa się także współczynnika bagnistości. Ahoj przygodo, wygląda na to, że zapisałam się na prawie dwa tygodnie brodzenia w gunwie.
A żeby nie było tak optymistycznie, to dochodzi jeszcze czynnik pogodowy:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz