Po atrakcjach roku pańskiego 2020 widzę jakby wahanie przed publikowaniem daleko idących postanowień noworocznych, ale jeśli jest takie, które warto mieć, to jest to właśnie to: w 2021 będę jak pan Robert Makłowicz.
Oczywiście przyczynkiem do tych rozważań jest wigilijny wywiad z panem Robertem Makłowiczem pod tyleż wspaniałym (bo rymowanym) co clickbaitowym tytułem "Wszystko co zarobiłem, przejadłem i przepiłem".
Pierwszym i zadeklarowanym makłowiczofilem, którego poznałam był mój współlokator Maciek, rocznik '95, który jak zazwyczaj wcinał ordynarną pizzę z pudełka w rytm polskiego rapu i nie przejawiał specjalnych cnót obywatelskich, tak przy pozbyciu się pana Roberta Makłowicza z TVP zwyczajnie się wkurwił i był gotowy protestować na Woronicza jak najwścieklejsze z julek na Żoliborzu.
A potem jakoś ruszyło i pan Robert Makłowicz stał się najrozkoszniejszym bohaterem storiesów Make Life Harder, który czasem pływa na delfinach a czasem opowiada wyborne żarty o sowieckim przyrządzie do świecenia w dupie.
Ze wszystkich ludzi na całym świecie pan Robert Makłowicz musi być chyba najlepszym sposobem na annus horibilis 2020 i cały ten absmak i paździerz, który się wydarzył - od populizmu przez antyszczepionkizm po antynaukowość, wsteczność, indolencję rządu, pandemię, anemię, katatonię i marazm.
Sunie on bowiem godnie przez ocean paździerzu jak kontenerowiec z samym dobrem na pokładzie pod austrowęgierską banderą. O burty rozbijają się różne zapaści, kryzysy, 70 milionów złotych przejebane bez poniesienia konsekwencji, paski TVP, zapaść służby zdrowia i spalony Dąb Rzeczypospolitej, ale pana Roberta Makłowicza to nie wzrusza, pan Robert Makłowicz będzie jadł nożem i widelcem, kupował pomidorki na Starym Kleparzu i kochał Habsburgów, nawet jak wszyscy będziemy biegać po atomowym wastelandzie starając się uniknąć mutantów ludożerców.
Przypomina mi ten stoicki sybarytyzm historię z piosenki, którą wszyscy znają a nikt nie wie o czym jest, czyli "Englishman in New York" Stinga. To tekst o Quentinie Crispie, brytyjskim pisarzu - geju i drag queen, który jak kontenerowiec z queerem i brokatem na pokładzie pod brytyjską banderą godnie sunął przez Amerykę która nie docenia ani taking tea, ani toasts done on one side, a przede wszystkim przeciwstawiania się chamstwu siłom i godnościom osobistom.
Jest taki wiersz Andrzeja Kotańskiego, który ogromnie lubię i prawie że znam na pamieć i on też się wpisuje w makłowiczowe rozważania na Nowy Rok. (Polecam też "Wiersze o moim psychiatrze" tegoż autora):
Człowiek nie powinien spędzać życia w pracy
bo to grzech
Bóg dał nam Paryż, Wenecję
architekturę secesyjną, zegarki
i zegary Art deco
dał nam poziomki
zamglone świty za oknem kawiarni
sklepy
dał nam Tomasza Manna oraz Prousta
a także wrzosowiska Irlandii
oraz wymyślił bilard i nastolatki
i tysiąc innych rzeczy
jak wodospady, Boską Komedię,
fajki, wiersze Rilkego,
ulice wysadzane plantami
na południu, amerykańskie
samochody z lat czterdziestych,
pióra Mont Blanc, przewodnik
po Grenadzie oraz
Koniaki Giny Whisky i Bordeaux
na pewno nie w tym celu
żebym siedział
przez osiem godzin dziennie
w pracy
jak jakiś chuj.
Taki jest więc plan na 2021.
Do obiadu wstawać od stołu z laptopem i siadać do stołu z obrusem, zamiast jak zwierzę jeść nad klawiaturą. Więcej kosmopolityzmu choć może nie monarchii. Masło trzymać w maselnicy a nie w pazłotku. Pielęgnować dobre tradycje. Mieć calvados na półce z trunkami. Więcej czytać z papieru a mniej z komputera, najlepiej Bobkowskiego, Hrabala i Kotańskiego. Ajde!
PS. Zdjęcie z nagłówka to budapeszteńska New York Cafe - z gazetami na patykach i męską obsługą kelnerską. Wspaniałe miejsce. A co do julek to osobiście uważam, że trzeba przejąć ten termin i nosić z dumą jak odznakę wzorowej obywatelki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz