czwartek, 14 lutego 2013

Nine: done! (part one)

Goal number nine: to see the Northern Lights achieved! Champagne please! Skål!

First of all: Oslo is beautiful. Norway is beautful. You get out of Oslo Sentralstasjon and you can see all those old houses with lamps hung in small windows. Well-groomed people. Trees loaded with lights next to Nationaltheatret. Moominvalley-like architecture. Lack of ugly billboards, leaflets, trashy tags on monuments, shodiness and mess. I was walking down Karl Johans gate, enjoying beautiful, wintery Oslo, carrying my backpack, smiling at everything: lights on trees, pretty small cafes, at that guy wearing wedge-heeled shoes or that lady, who wooshed me by on her bicycle.  

And then, just few hours later, you are taxing over Tromso and everything looks like it's a Discovery Channel program: snowy mountains and Arctic Ocean behind them, fjord, Tromsoya island. Peaks covered with glacier and the sun, shining very shyly, since the sun has risen just an hour before we landed, around 9 am. In India, when you walk trough the door of an airport, the heat just flares into your face. Here, the cold air freezes even boogers in your nose.


There was no aurora on our first night in Tromso. According to Northern Lights forecast, it was a two on 10-points scale and the sky was cloudy. We were just sitting on a couch in our lovely wooden Norwegian cabin, in our lovely Norwegian camping, stuffing ourselves with instant puddings, watching Sherlock and knowing that no amount of Benedict Cumberbatch would recompense the lack of aurora.


This couch and this table are made for watching TV series. Just look at them.

And then it began. One evening I looked out of the window and I saw a tiny green streak in the sky, so tiny that it was easy to confuse it with a cloud. We rushed out of the cabin, tying boots and loosing gloves. Streak was growing, getting more intense, creating most incredible shapes and suddenly it turned out that it could make girls screech and get excited faster than Ryan Gosling's sixpack. On the next night we decided to go to a serious expedition to chase Northern Lights. Our bus, filled with a half of Singaporean population, cookies and hot chocolate vacuum flasks took us to the middle of nowhere. Our guide, Francesco said, that it would be great to see "dancing curtains", because it's the most desired shape, but on the 10-points Aurora Borealis Activity Scale we could count on maximum 3 points,  so we shouldn't have too big expectations. There were auroras, very weak ones though. We were waiting either in the bus or outside, gazing at the sky, freezing in -20 degrees, with our cameras and tripods prepared. Theoretically, Northern Lights appear between 9 and 11 pm. It was 10.30 pm when I was on the bus, saying something like "Gee, if it doesn't get better soon, I dont think we'll see anything more spectacular toni...", when Francesco plunged into the bus and screamed "Everybody get out of the bus!".

Whole sky was glowing green and waving and we were gazing at it with our mouths wide open. Even that half of Singapore put their cameras away for a moment. (Which was actually very reasonable, since Norwegians believed in the past that waving white cloth at Northern Lights may simply piss them off so much that they would kill you, just stand still and don't make rapid moves, okay? I guess that's why there are not many cheerleaders in Norway)


Posing for a picture when you need  15 seconds of shutter speed  is not cool.
Or actually it is. It's something like -20 degrees cool.


[To be continued]
_____________________________________________________________________________________________

Przede wszystkim: Oslo jest przepiękne. Norwegia jest przepiękna. Wychodzisz z Oslo Sentralstasjon i widzisz kamienice z lampami zawieszonymi w małych okienkach. Dobrze ubranych ludzi. Drzewka obwieszone lampkami przy Nationaltheatret. Architekturę jak w "Muminkach". Brak billboardów, ulotek na ziemi, gówniarskich tagów na zabytkach, bylejakości i syfu. Szłam tym pięknym zimowym Oslo z plecakiem na plecach i micha mi się cieszyła do wszystkiego, do lampek, fajnego wystroju knajpek który widziałam przez okno, do pana w butach na koturnach, do pani, która śmignęła obok mnie na rowerze.

A parę godzin później kołujesz nad Tromso i wszystko jest jak z Discovery, białe góry za którymi jest Ocean Arktyczny, fiord, w fiordzie wyspa Tromsoya i wcale bym się nie zdziwiła, gdybym usłyszała gdzieś w tle Krystynę Czubównę. Szczyty białe od śniegu, słonko mocno nieśmiałe, bo  wzeszło zaledwie godzinę wcześniej, o 9:00. I tak jak w Indiach przy wyjściu z lotniska w twarz bucha upał, tak tutaj mróz ścina nawet smarki w nosie.



Pierwszej nocy nie było zorzy. Prognozy wskazywały 2 na 10-stopniowej skali aktywności, do tego zachmurzenie. Siedziałyśmy w naszej ślicznej drewnianej norweskiej chatce, na naszym ślicznym norweskim kempingu, faszerując się budyniami w proszku, oglądając "Sherlocka" i wiedząc, że żadna ilość Benedicta Cumberbatcha nie zastąpi zórz. 

Ta kanapa jest stworzona do oglądania seriali. Serio.


A potem się zaczęło. Kolejnego wieczoru zupełnie przypadkiem przez okno łazienki zobaczyłam na niebie smugę, taką, że trudno było ją odróżnić od chmury. Wypadłyśmy na dwór, na śnieg, po drodze wiążąc buty i gubiąc rękawice. Smuga rosła w siłę, nabierała kolorów, wywijała się w niesamowite kształty, i nagle okazało się, że doprowadza dziewczyny do pisku i ekscytacji szybciej niż klata Ryana Goslinga. Następnej nocy wybrałyśmy się na poważną ekspedycję w poszukiwaniu zórz. Autokarem, z zapasami ciastek i gorącej czekolady dwie godziny (nas pięć i chyba połowa Singapuru) jechaliśmy w jakieś miejsce pośrodku pustkowia a nasz przewodnik, Francesco, opowiadał, że w sumie ekstra by było, gdybyśmy zobaczyli "dancing curtains", bo to najbardziej pożądany kształt, ale prognoza przewiduje słabą trójkę, więc mamy się nie nastawiać. Zorze były, ale bez rewelacji. Siedzieliśmy na zmianę w autokarze i na zewnątrz, w 20-stopniowym mrozie, z głowami zadartymi w górę i z aparatami przygotowanymi na statywach. Teoretycznie zorze pojawiają się między 21:00 a 23:00. Była 22:30, kiedy siedziałam w autokarze mówiąc właśnie, że jeśli się jakoś znacząco nie poprawi, to chyba nic tu po nas, kiedy Francesco wpadł do autokaru i ryknął "Everybody get out of the bus!".

Całe niebo było zielone i falowało a my wpatrywaliśmy się w to z otwartymi buziami. Nawet połowa Singapuru odłożyła na moment aparaty. (Co było w gruncie rzeczy rozsądne, bo kiedyś Norwegowie uważali, że machanie białą szmatką na zorze może je wkurzyć i wtedy cię zabiją, więc po prostu stój spokojnie i nie rób gwałtownych ruchów. Pewnie dlatego w Norwegii nie ma cheerleaderek.)

Zorze polarne są trochę jak niedźwiedzie polarne.
Oprócz tego, że są polarne, łączy je jeszcze to, że  lepiej ich nie denerwować.

[To be continued]


6 komentarzy:

  1. Cieszę się na maksa, że Twoja wyprawa się udała!!! Ale tak na prawdę to piszę ten komentarz o czymś innym. Mianowicie, przeczytałam Twój tekst i nie mogę pojąć jaka ironia losu sprawiła, że nie skończyłaś wciąż studiów przez EGZAMIN Z ANGIELSKIEGO.............

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tu napisałam komentarz i go nie ma!

    OdpowiedzUsuń
  3. No ja go na pewno nie kasowałam : )

    OdpowiedzUsuń
  4. Napisałam, że po przeczytaniu tego posta w wersji "English" dopiero w pełni widzę IRONIĘ LOSU, która sprawiła że nie masz absolutorium na studiach akurat przez egzamin z angielskiego...........

    OdpowiedzUsuń
  5. Może jak zbiorę miliard podpisów pod petycją w tej sprawie do Szkoły Języków Obcych to im zmięknie serduszko... A póki co czeka mnie FCE 9 marca. Ja i cała sala dwunastolatków, hell yeah! : D

    OdpowiedzUsuń
  6. Super! :D Trzymam kciuki, żeby Cię wpuścili ;)

    OdpowiedzUsuń