#4: Zrobione!

Dang! Zaliczone! Kwitnące wiśnie w Bonn.

Mój Boże, co ja przeszłam, żeby te wiśnie zobaczyć. Najpierw jechałam Polskim Busem nocą, na trasie Warszawa-Berlin, co w perspektywie braku numerowanych miejsc, jedynie czterech vipowskich siedzeń z miejscem na nogi na górnym pokładzie i dziewięciogodzinnej trasy, wymagało ode mnie sprytu, zwinności rysia i podstawienia nogi dwóm staruszkom.

W niemieckim autobusie natomiast, vipowskie miejsce obok kierowcy dostałam z porządnego, numerowanego niemieckiego przydziału. Okazało się jednak, że razem z miejscem na nogi dostaje się też w zestawie towarzystwo kapitana tej jednostki, co przekłada się na przymusowe siedem godzin gratisowych konwersacji w języku Goethego (subtelnie przetykanymi inwektywami pod adresem innych kierowców w języku, którego Goethe by nie pochwalił).

Kiedy zdrożona zapukałam do drzwi Kirsten z Couchsurfingu, byłam już w stanie wyjaśnić po niemiecku każdemu kierowcy, co sądzę na temat jego obecności na czarnej wstążce autobanów. Kirsten bez zbędnych ceregieli ukoiła moją lingwistyczno-motoryzacyjną traumę furą szparagów z sauce hollandaise, co zresztą nie było kwestią przypadku. Kirsten żyje z zaglądania ludziom do mózgów i jestem pewna, że kiedyś musiała przeczytać jakiś neurobiologiczny artykuł o zbawiennym wpływie szparagów na leczenie traum. 



Do pełnego zdrowia psychicznego wróciłam jednak dopiero wtedy, kiedy na własne oczy zobaczyłyśmy bonńską starówkę, tak różową, tak słodką, tak kawaii, w wacie cukrowej wiśniowego kwiecia, że byłam trochę rozczarowana, że nikt nie zaczął śpiewać i tańczyć do choreografii, którą wszyscy znają. Może dlatego, że oprócz nas była tam połowa Singapuru a Singapur to chyba mało tańczący jest. 



Co nie zmienia faktu, że i tak było tak różowo, że sześciolatka we mnie szalała ze szczęścia:











2 komentarze: